Translate

4. Wyprawy na pogany 1.



Wyprawy na pogany 1.
 Golejów.
Zamiary Mieszka Miłosław znał, to i stało się jak było przykazane. Zapowiadał przyjazd Swena z wojskiem, to i Swen i jego drużyny zjawiły się we Wleniu. A z nimi ksiądz, co go Mateo zwali, bo do obrządku chrztu kapłan był potrzebny.
Luda niemało, bo dwustu wojów do osady nad rzeką przybyło, to dla nich miejsca w Gródku zbrakło. To i popłoch wśród mieszkańców się zrobił, bo to zbiry z Północy byli a tyle samo ich było, co mieszkańców. Zachowywali się spokojnie ale, a to noclegu po stodołach i szopach szukali, a to o obrok dla koni i pożywienie dla siebie się dopominali.

Taki to wtedy prawo książęce było, prawo stacji dla Księcia i jego wojska gdzieby się stawił. A choć Mieszka nie było, to przecież oni z jego rozkazu tu przybyli, to i zamęt zrobił się w osadzie. Tak czy inaczej już pierwszego dnia  mieszkańcom pożywienia zabrakło i Miłosław musiał magazyny i spiżarnie w grodzisku na potrzeby wojska pootwierać. Bo skarżyli się zarówno mieszkańcy, jak i goście, że strawy braknie.
Miłosław, to on modlił się, żeby jak najprędzej za swoją robotę się wzięli, czyli wyprawili w teren, żeby pustoszyli okolicę a nie osadę. Bo to takie wyprawy nawet u siebie udręką i klęską były dla gospodarstw, co stały się na drodze. Gorsze toto było od nieurodzaju, bo łase na gotowe.

Ale obywało się bez większych incydentów, ktoś się z kimś poszarpał albo i nakrzyczał, to i dostał szturchańca czy kopniaka. Woje miarkowali się w zapalczywości, bo im Swen przykazał – gośćmi tu jesteście w książęcej osadzie.
A Swen posłuch u swoich wojów miał, jak wódz mało który. Zapalczywy był i okrutny ale i serdecznie wylewny, bali się go jak czorta jakiego, bo nie wiedzieli, którą twarz pokaże.
Miłosław znał Swena z porywczości jego, spotykał go na wyprawach Mieszkowych, złą miał sławę, najgorszą z możliwych. Dlatego Miłosław przemyśliwał, jak on panowanie nad sytuacją i nad Swenem utrzymać może.

Ale już przy wieczerzy, po wspominkach o dobrych czasach i zwycięskich wyprawach do sedna sprawy doszli, czyli obecnej kampanii.
Dogadywali się, bo Swen już od lat u boku Mieszka walczył polską mowę znał albo rozumiał a i Miłosław znał niektóre słowa jego. Bo ksiądz nie rozumiał ani jednego ani drugiego.
Swen przykazane miał od Księcia, żeby ile się da pochrzcić od Wlenia aż po Lwówek i postępować na Jelenią Górę, bo księdzu się spieszy, jakoweś ważne terminy i sprawy ma. To i pozostaną tylko tyle, co potrzeba, marna to jednak pociecha była. Bo Miłosławowi zależało, aby jak najmniej przy tem ofiar było.

Przecie Swen zrobi swoje i odjedzie a on zostanie pomiędzy swymi, ot i niewygoda z tego będzie dla niego.
Pamięć krzywd ludzie długo ze sobą noszą. Może być, że stara wiara powróci, tumultu i buntu narobi. A Miłosław wiedział, że takie zamieszki krwawo się kończą. Wiedział, że chrzest raz na zawsze jest dany. Kto do starej wiary powróci, to go nawracać spowrotem, będą jak to ówdzie bywało.

Zwą to nawracaniem a tak naprawdę to ino rzeź albo niewola, bez przebaczenia. Takie to jest, to ich miłosierdzie.

Jechali traktem do Lwówka ale górą przez Łupki, bo po wylewach rzeki na drodze, co prosto do Lwówka prowadzi, rozlewiska błota pozostawały. Droga to była najkrótsza do Góraszki (Marczowa), choć jako i Bóbr zakręcała po wielokroć ale teraz przejazdu nie było.
Kolumnę wojska swego i książęcych Miłosław prowadził, przy nim też ksiądz i Swen na czele kolumny jechali. Przodem dwie drużyny na zmianę drogę sprawdzały, czy to się co nie dzieje, czy zasadzek jakich na drodze nie ma. Przecie cała okolica aż po Lwówek już o nich wiedziała. Chociaż chrystianizacja od lat już trwała i nigdy nic takiego się nie wydarzyło ale  baczenie mieć trzeba, bo to taki wojenny obyczaj jest.

Choć to chrystianizacja i misja od Boga, to oni jak na wojnę jechali.
To i zdarzyło się, że po lewej stronie od drogi kapłan chałupy i ziemianki dachem kryte na wzgórzu obaczył. Bo to Golejów był, wieś co mieszkańcy po wzgórzach i dolinach zamieszkiwali, chałupy co po kilka w okolicy były posadowione bez porządku żadnego.
Ksiądz zaczął rozpytywać, czy one już nowego Boga przyjęli. Gadka się nie układała ale na migi i z pomocą krzyża wyszło na to, że nie ochrzczeni i pomocy w tem  potrzebują.
Skoro kapłan już tu był, to i rozsądził, żeby ich ochrzcić przy okazji, bo po drodze. Ani Miłosław, ani Swen nie protestowali. Spojrzeli po sobie, bo nie na rękę im to było. Wiedzieli, że w Góraszce ciężka przeprawa ich czeka i nie wiadomo ile czasu im to zajmie.
Kazali wojsku przyspieszyć i w kierunku wzgórza polną drogą zmierzali.
Daleko też nie było, bo to na dwa strzały z łuku było. Ale ludziska, co w polu albo przy siedliskach byli, to oni już w Łupkach kolumnę wojska widziały. Jak tylko koluma w drogę skręciła, to i rozpierzchli się po krzewach i lasach na kolejnych wzgórzach. Las, co na najbliższym wzgórzu był, Swen nakazał objechać i okrążyć. Co drugi z wojów z konia zsiadał i z mieczem w ręku albo włócznią las przeczesywał z uciekinierów. To i wyprowadzili pod mieczem ze dwa tuziny. Ale byli tacy, którzy po wyjściu z lasu wyminąć konnego zdołali i rzucali się do ucieczki. Tedy konni z łuków do nich szyli i ustrzelili trzy osoby. Stali w miejscu, żeby wypędzonym z lasu co nie przychodziło do głowy ale i tak wszystkich nie zdołali zatrzymać.
Miłosław podziwiał tę ich robotę, bo to bez rozkazu każdy swoje miejsce znał, od początku do końca wiedział, co ma robić. Swen jeno spoglądał, czy wszystko jest jak trzeba, po jego myśli.

Tak i dochodząc do szczytu wzniesienia zobaczyli widok niespotykany.
Bo to niewielki staw był na samej górze, ledwie średnicy kilku kroków. Jak na zawołanie do chrztu potrzebny, to i ksiądz i wojskowi zadowoleni byli, że nie trzeba wody szukać ani prowadzać ujętych z miejsca na miejsce. Tym bardziej, że wiązać ich nie można było, przecież chrzest z dobrej woli był a nie pod przymusem jakim.
W stawie wody ledwie po kolana było, bo na środku mułu więcej było niżby wody. To do obrządku zupełnie wystarczyło, kapłan zadowolony był bardzo, bo i ręce, i dzięki składał do Opatrzności, przecie to znak był od Boga.
Wojowie po jednemu, albo po dwóch, gdy poganie się zapierali, za ramiona po kolei pojmanych do wody prowadzili. Reszta, otoczona przez wojów z dobytą bronią, na swoją kolej czekała.
Tam ksiądz obrządek metalową misą wypełniał, znaczy lał wodę na głowę poganina wypowiadając przy tem swoje zaklęcia. Oczywiście były to słowa chrztu ale delikwent i tak ich nie rozumiał, bo po łacinie były.
Ale był wśród wojów Swena jeden w świecie bywały, co te modły na polski tłumaczył. Znał te formuły na pamięć, nawet gdyby się kapłan pomylił, nic by się nie stało. Od tej chwili Swen służbę przy kapłanie mu nakazał. Późno się ujawnił a i tak cały czas będzie potrzebny.
Najważniejszym było, żeby nowoochrzczony swoje nowe imię dane od Boga spamiętał. A ważne to było, bo w razie czego wojowie na drodze spotkani o imię spytać mogli. Jeśli starym się posługiwał, to i nieprzyjemność mogła takiego spotkać.
Bo od raz wiadomo było, że poganin i nieochrzczony.
Ale i tak mało kto nowym imieniem się posługiwał, wszyscy używali starych, bo przecie takich ich znali w rodzinie, we wsi, w okolicy.

Po zakończeniu obrzędu ksiądz chciał do następnych domostw w dolinie, w Golejowie jechać ale Swen przeciwny był, za dużo czasu na to tracili, Słońce wysoko, na południe już stało. 
Kiedy na koń wsiadali, Swen dał znak swoim wojom i wskazał staw przy tem.
Oni wiedzieli, co maja robić. Ustrzelonych z łuku trzeba było w stawie zatopić. Przed tym trzeba było mieczem albo włócznią piersi poprzebijać, żeby trup nie wypłynął, i żeby go rodzina nie znalazła.
Taki sposób mieli, bo to Słowianie zwłoki swoich zmarłych na stosach palili a popioły w urnach po domach trzymali. A tak nie będą mieli co spalić ani co do urny schować, a i wodę zatrutą mieć będą. Od spalenia ich siedlisk Swen odstąpił, żeby dymów, widomych znaków dla Babiego Gródka nie było.
Ale i tak się nie ustrzegł. Ci, co pierwsi z siedlisk uciekali, już na widok kolumny w Łupkach i z daleka widzieli polowanie na krewnych swoich, ci do Góraszki i dalej do Gródka przed wojskiem z wieściami dotarli.


 Babi Gródek.
Zatem na gościniec w stronę Lwówka powrócili, aby zaraz na Wschód traktem przez Góraszkę (Marczów) powędrować. Mogli już wcześniej w Łupkach na Północ prosto na Góraszkę (Marczów) i dalej do Gródka zmierzać ale siła wojska było to i polne, i leśne drogi omijali. Za to jechali przez najdłuższą wieś jaką znali ale i tak skręcić na Babi Gródek musieli.
Bo w połowie wsi skręcić im wypadło, w samym środku wsi, gdzie na wzniesieniu chram, znaczy bożnica Swaroga stała. Swen rozkazał posąg Swaroga zawalić a chram spalić, bo kolumnę wojsk już było z Gródka widać. Kryć się już nie było potrzeby a niechaj tam wiedzą, że to nie przelewki. Żercę i jego sługę, co wejścia bronili, przebili mieczami, żeby nie przeszkadzali.

Żerca kapłanem Swaroga był a nazwanie swoje miał od żertwy czyli po naszemu ofiary. On i tylko on modły w swoim kapłańskim języku odprawiał, ofiary dziękczynne czy to błagalne od ofiarodawców przyjmował, u stóp Swaroga składał, intencje i prośby wiernych bogom przekazywał. Chramu strzegł i porządków w świątyni doglądał ale i w zebraniach wspólnoty czynnie uczestniczył, znaczy głos w postanowieniach miał. I za to wszystko przyszło mu teraz przed nowym Bogiem, od siepaczy jego, życiem zapłacić.
Swen przykazane od Mieszka miał, żeby kapłanów pogańskich tępić i mordować w pierwszej kolejności, żeby to stara wiara nie powróciła albo nie kryła się z obrządkiem po lasach. Bo to prędzej czy później buntami albo tumultem powszechnym skończyć się może.

Na to mieszkańcy wsi zewsząd się zbiegli, gasić nawet chcieli ale ich woje mieczami płazowali to i przegonili. Skończyło się na tym, że zanim ogień rozgorzał, zdążyli zabitych sprzed wrót chramu odciągnąć, do pochówku.
Miłosław mieszkańcom Marczowa na dzień następny, w powrotnej drodze chrzest zapowiedział i stawiennictwo wszystkim przykazał. Bo na dzień obecny, Słońce południe przeszło a wieczorem za późno by było. Mieli przecież sprawy w Gródku.

Wojsko Marczów za sobą pozostawiło prosto na Północ do celu wyprawy podążało.
Droga cały czas się wznosiła, to i wielkość grodziska powiększała. Bo to grodzisko niewielkie średnicą było ale i tak nazbyt wysokie. Dla nastających z dołu bardzo niewygodne i niebezpieczne było, za to do obrony i strzał obrońców bardzo dogodne.
U podnóża wałów osada służebna była. Bo to pola uprawne wokół a na własne potrzeby i trzoda była, trza to było uprawiać i oporządzać. Takoż posługi różne na rzecz wojskowych czynić, bo to kowalskie, stolarskie albo i rymarskie, przeróżne one były. To i ostrokół z pojedynczych bali półokręgiem osadę otaczał. Ostrokół zaczynał się i kończył na wałach ale pomiędzy wałami a pierwszymi zabudowaniami przestrzeń wolna była, żeby to w razie pożaru w osadzie ogień na palisadę grodziska się nie przeniósł.

Miłosławowi przyszło znane sobie grodzisko zdobywać. Wiedział, że bez machin i katapult jakich się nie obędzie ale ich nie mieli. Wiedział też, że oni tam na górze przygotowani są nawet na długie oblężenie. Przecież dużo wcześniej wiedzieli, mają swoich we Wleniu, to i wiedzieli. Mieli wiele dni, aby ludzi, broń i zapasy strzał gromadzić, takoż pożywienie.

Toteż Miłosław ze swymi, Swenem i kapłanem, na czele wojska do placu w osadzie doszedł. Wojowie pomiędzy chatami w gotowości stanęli, sprzeciwu żadnego nie było, bo wszyscy z osady pouciekali. Wleńscy wojowie grodzisko okrążyli.
Kiedy zwierzchność szli przez plac do grodziska w odległości strzału z łuku, na palisadzie głos się odezwał;
- Wara wam od nas!
- Wara! - rozległo się setką głosów.
Na to ksiądz wyszedł przodem z krzyżem uniesionym w ręku, coś wykrzykiwał przy tem po swojemu. Woja, co mu go Swen przydzielił odganiał, bo za suknię go ciągnął iść mu nie pozwalał, ten chciał go powstrzymać, wytłumaczyć.
- Odstąpcie, bo bronić się będziem. Wiemy coście w Golejowie uczynili a i wraz w Góraszce. Odstąp klecho, bo zginiesz! – krzyczał jakiś głos na bramie, bo z wysoka, pewnie dowódca grodziska.
Ale kapłan w uniesieniu przyspieszył kroku zostawiając swojego woja w tyle. Moment trwało jak kilka strzał świsnęło i ksiądz legł krzyżem kilka kroków przed bramą. Skoro kapłan chciał krzyżem grodzisko zdobywać niepomny ostrzeżeń, to i poległ.
Na oczach odziałów, które stały tak jak im przykazano w bezpiecznej odległości, to się stało. Niemałe poruszenie to w szeregach sprawiło, bo to niebywałe zdarzenie było, żeby kapłana krześcijańskiego ubić. Swen dał znak swoim, co u boku stali, żeby zwłoki przynieśli. Ci podbiegli przykryci tarczami ale nikt im nie bronił, to chwycili trupa pod ręce i spod bramy wynieśli na swoją stronę, za domostwa.
Na to Miłosław wyszedł przed szereg i prawił;
- U nas rozkaz książęcy jest, Marczów i Babi Gródek pochrzcić, jak Polskę całą. Nie podejmiecie chrztu po dobroci, to będziem was dobywać i chrzcić będziem  siłą.
- Nie chcem waszej dobroci ani chrztu waszego – odpowiedział głos - znamy już waszego Boga i dobroć jego, idźcie precz!
- A Księciu i jego Bogu nic do nas. Nasza to ziemia z dziada pradziada, przez pokolenia spod lasu wyrywana, grodzisko też nasi przodkowie własnymi rękoma stawiali a nasze bogi miłe nam są.
- Z tego, co słyszę mniemam, żeście Samozwańca pierwej nie poznali, on to przecie nowe porządki wprowadzał.
- Spieszno mu było do Gniezdna. Teraz sam nie wie, gdzie szczątki jego: czy spalone, czy zakopane po waszemu, jak mierzwa jaka, tfu!
- Odstąpcie powiadam, bo nikt tu nikomu nic winien nie jest, niewinna krew się poleje.
Za tym rozległy się krzyki po całym obwodzie palisady – Wara wam, wara!
Woje przy tem na szczycie palisady hałasu wielkiego narobili uderzając w belki czym kto miał.
Miłosław podszedł bliżej, żeby go słychać było, na pół strzału z łuku było. Ręką machnął, żeby jazgot uciszyć i uciszył.
- Skoro stoicie przy swoim, to niechaj niepotrzebni ludzie bez potrzeby nie giną.
Kobiety i dzieci wypuśćcie, i kogo wam zbywa. Bo walka to będzie na śmierć albo i na życie. Niech zginą tylko ci, co w obowiązku, zginąć chcą i muszą. Nikt więcej! – zakończył.
Po tych słowach na placu, pomiędzy grodziskiem a wojami zaległa cisza.
Widać obrońcy namawiali się. Miłosław wrócił do swoich i czekał.
Moment to potrwało ale głos znowu się odezwał:
- Dobrze prawisz i sprawiedliwie, widać żeś nasz. Wstrzymajcie się zatem, będziem wypuszczać. Ale pewności nam trzeba, że przeżyją.
- Przeżyją, porękę daję.
- Ktoś ty, że poręczasz?
- Jam jest Miłosław Kasztelan na grodzisku we Wleniu.
- Wierzym ci, bo cię znamy. Odstąpcie za chaty, będziem wrota otwierać.
Tak i wojska odstąpiły, rozległ się łomot straszny i zgrzytanie, wrota zostały uchylone na szparę, że ledwie przecisnąć się można było. Ze środka wybiegały dzieci, za nimi matki zapłakane, niedorostki i ciury służebne. Na końcu kilku starców ledwo ciągnących nogi za sobą, widać, że w grodzisku szukali ochrony.

Miłosław spoglądał na Swena, tego korciło, żeby zaatakować póki brama roztwarta. Ale Miłosław położył mu dłoń na ramieniu i rzekł do ucha;
- Ani się waż, połowę swojego wojska stracisz w ciżbie pod tą bramą, z kim do Mieszka wrócisz, jak wojów zatracisz? Mam ja na to nasz sposób, wcale nie będziem go zdobywać a twoim nic się nie stanie, żaden z twoich nie zginie.
Swen kręcił głową z niedowierzaniem, że też ktoś potrafił go okiełznać. Ale przez Miłosława przemawiało doświadczenie i mądrość stratega. Musiał przyznać mu rację, z trudem ale porywczość hamował.

Woje z Północy, to oni ze swoich toporów złą sławą byli znani. A Swen najbardziej, bo nie dość, że do bitki porywczy, to jeszcze w toporze sprawny. Gdzie mu kazali, to wyciągał topór zza pasa i rąbał. Czy to w polu, w boju szedł przed szeregiem i rąbał na wszystkie strony a jego ludzie osłaniali go po bokach tarczami. Tak i przerąbywał się, wcinał klinem w obce szeregi zyskując przy tem sławę i postrach czyniąc. Takoż w zdobywaniu grodów, kazali bramę rąbać, to brał swoich i rąbali pod osłoną tarcz. Miał przy tem szczęście, bo wielu legło pod bramami od kamieni i belek.

Wychodzący z grodziska przepychali się przez wojsko w osadzie i znikali opodal w lesie, tak na wszelki wypadek, jakby wojom przyszło co do głowy. Kto mógł to biegł, kto nie mógł kuśtykał, oby tylko przez pola i do lasu, bo jakby wojom coś się odwidziało.

Wyprawa na obleganie i wyczerpująca walkę czasu nie miała. Wykurzyć ich trzeba, pomyślał Miłosław.
Bo to Słowianie swoje grodziska palili, wziąć ich siłą a w walce nie sposób było.
To Miłosław zarządził po swojemu, znaczy po naszemu.
Powiedział Swenowi, żeby jego ludzie rozeszli się po lesie na stoku, żeby gałęzi i chrustu nazbierali. Pora już na to była bo Słońce zaczynało zachodzić a po ciemku nic by nie zebrali. Miłosław kazał z chrustem czekać, to czekali.
Swoim wojom, co wokół grodziska stali nakazał pilnować, żeby nikt przez palisadę z grodziska się nie wymknął a jeśli już to pojmać takiego albo z łuku ustrzelić.

To i stali wszyscy, i czekali, ciemność nastała to i oczy wyślepiali po próżnicy, bo nic się nie działo. Swen chodził w tę i z powrotem, miotał rękoma na boki wściekły sam na siebie, tak i na Miłosława.
Ten uspokajał;
- Spokojnie, zaraz będzie widno, poczekaj.
- Twoje woje to duże te tarcze mają. Niech jeden chrust i gałęzie zabierze a drugi z tarczą jego i siebie niechaj osłania. Niech się ustawią parami a w szeregu. Jak się ustawią rozkażesz, żeby po kolei biegli pod bramę rzucali drzewo i uciekali, ale tylko pod bramę, pamiętaj. Do tego cicho ma być. Połowa twoich niech zbliży się na tyle, żeby szyć z łuków do tych na górze, na strażnicy. Bo jak się połapią, co się dzieje, to zaczną rzucać kamienie, belki, co się da. Trza im w tym przeszkadzać a swoich osłaniać.

Swen zrozumiał, o co Miłosławowi chodziło. Brama cała z drzewa była aż do przyziemia. Ani ziemia, ani wylepienie z gliny, ani skrzynie z kamieniem jej nie chroniły. Trzeba było bramę podpalić, bo nigdzie indziej palisady podpalić się nie da. Jak ogień w górę pójdzie na strażnicę, nijak go nie ugaszą. Albo brama pod ogniem padnie i przedrą się do środka albo spali się całe grodzisko, tak sobie Swen przemyśliwał i musiał Miłosławowi przyznać rację.
Na wypadek spalenia bramy, gdyby taka potrzeba była, Swen rozkazał swoim zalegać między chałupami w gotowości, w gotowości do rąbania przejścia przez zgliszcza. Wtedy też, w środku, do walki z obrońcami dojść może. Kilku najlepszym łucznikom nakazał przygotowanie ognistych strzał do podpalania.

Czas przygotowań i oczekiwania się skończył, bo to wystarczająco ciemno się zrobiło.
Miłosław dał znać Swenowi, ten swoim wojom i ci z chrustem pod osłoną tarcz ruszyli biegiem do bramy. Żeby czym prędzej zarzucić bramę drzewem i czym prędzej cało wrócić. Na strażnicy nad bramą usłyszeli jakiś ruch, to i rzucali pochodnie jak najdalej od palisady, żeby dowiedzieć się, co się dzieje.
Wtedy to już ostatni wojowie Swena chrust podrzucali, strzały obrońców ich w ucieczce żegnały. Wtedy też w świetle pochodni łucznicy Swena obrońców na palisadzie zobaczyli, to i szyli do nich raz za razem.
Kiedy ostatni pęk chrustu został złożony, Swen dał znać wyznaczonym łucznikom, żeby wzniecali ogień. Tak i poleciały ogniste strzały ale też i woda obrońców na chrust się polała. Łucznicy Swena skupili swe strzały na strażnicy, żeby do gaszenia ognia nie dopuścić. To i po chwili życia żadnego na strażnicy nie było i choć nastawali nowi obrońcy, to też wraz ginęli.
Ogień pod bramą rozgorzał to i strażnicę objął. Za nią zabudowania, co najbliżej bramy a przy palisadzie posadowione zajmowały się jedno po drugim.
Wkrótce całe grodzisko objęte było koroną ognia. Paliły się nie tylko domostwa i zabudowania ale i palisada od środka.

Straszny to był widok, a sytuacja obrońców beznadziejna. Bo przez palącą się bramę ani wejścia do grodziska, ani wyjścia z niego nie było. Gorąc i dym w środku był taki, że wszystko, co żyło, to się podusiło zanim się jeszcze spaliło.
Oblegający nie mieli tu nic do roboty, szeregi, które grodzisko otaczały wnet wróciły do osady, nie mieli już kogo pilnować.
Zadowolenia z roboty nie mieli żadnego, bo to każdemu z nich mogło się na służbie przydarzyć. Stali i patrzyli ze zgrozą, bo takiego losu sobie by nie życzyli. Ale innym zgotowali okrutną śmierć, to i straszno, i przykro im było.

Miłosław zarządził nocleg w osadzie. Na zewnątrz ostrokołu kazał rozstawić warty. Bo o jedzeniu nikt nie myślał, a jak myślał, to zjadł, co miał albo co znalazł w obejściu.
Rozglądał się po okolicy, czy to nie ma jakiegoś słabego punktu do obsadzenia wartą, do przypilnowania. Zobaczył łuny ognisk bądź stosów na stokach gór.
To mieszkańcy Golejowa po nocy, po kryjomu, bo po lasach, palili ciała swoich zabitych. A jednak, wydobyli potopione zwłoki, długo będą się im palić, bo mokre są, pomyślał. Grodzisko dopalało się i będzie dopalać się do rana. Od czasu do czasu coś wybuchało z hukiem i strzelało ogniem pod niebiosa. Tu też będą mieli co zbierać.
Szedł spać, nie zaprzątał sobie więcej głowy tym pogańskim zwyczajem.

Tedy chrztu w Marczowie nie było, bo kapłana zabrakło. Trzeba było słać do Poznania po nowego księdza. Bo przy chrzcie ksiądz być musi, tylko jemu ten obrządek przynależy. Chrzest odwlekł się w czasie ale Marczowa i tak nie ominął.

Ale też historia pomieszała się ze współczesnością.
W chramie, co go Góraszce spalili, posąg bóstwa stał. Posąg zniszczony przez wojów ale w pogorzelisku mieszkańcy głowę z kamienia wynaleźli i schowali na wsze czasy.
Takoż kilka wieków później, kiedy kolejny kościół (bo kilka ich było) na miejscu chramu stawiano, ktoś tę głowę przechowywaną w ukryciu i w pamięci wielu pokoleń, na budowę przyniósł. To i w północnej ścianie wieży kościoła została wmurowana, nie wiedzieć czy to specjalnie, czy to po kryjomu. Bo z tyłu kościoła a nie od frontu, jakby to się kto wstydził. I była tak na wierzchu dla wszystkich widoma aż po rok ubiegły, kiedy to kościół tynkowano.

Stąd przez ostatnie wieki kościół zwano „Pogańska Głowa” i nic zdrożnego w tym nie było, bo to przecie nasz historia jest. A kto nie wierzy, niechaj spojrzy na mapę:
- Kościół p.w. św. Katarzyny a „Pogańska Głowa” przy tem.
Wikipedia podaje;
- Na wieży świątyni po stronie północnej, od cmentarza, można zobaczyć tzw. "Pogańską głowę" upamiętniającą najazd Mongołów na Polskę. – Ma to się tak do najazdów Mongołów, jak ja piszący te słowa. Gdyby była wotum dziękczynnym, była by na froncie kościoła. Mongołowie głów nie rzeźbili, nie mieli takiej tradycji ani nie mieli na to czasu, zajęci byli głów obcinaniem.
W Marczowie byli Słowianie - Polacy i ich bogowie rzeźbieni w kamieniu.


                                                                        Roman Wysocki
11.08.2016 Bystrzyca k.Wlenia
Prawa autorskie zastrzeżone.
 

Łączna liczba wyświetleń