Obrzęd - Kult Słońca pod Ostrzycą.
fot. 1. Nóż obrzędowy, na ostrzu zdobiona strużyna, na rękojeści odnotowane kolejne ofiary (obrzędy).
Miłosław stare czasy dobrze pamiętał, z dzieciństwa i z młodości swojej. Zanim Mieszko nastał i swoje porządki wprowadzać zaczął. Zanim też on do książęcych wojów przystąpił. Za wspólnoty plemiennej to było.
Stąd wspomnienie miał wielkiego obrzędu pod Ostrzycą.
Bo to wtedy taki obyczaj był, żeby po zwycięskiej wyprawie
czy wojnie bogom za pomyślność wyprawy i za powrót z życiem, i z łupami
dziękować.
Toteż oddziały plemionami na granicy kraju rozdzielały się,
wracały każdy do siebie. Bobrzanie wracający nad Bóbr pod Ostrzycę ściągali.
Tam w obecności bogów i kapłanów oddziały rozwiązane były,
stamtąd do domów wracali. Ale zaczem do tego doszło wobec zgromadzonych kapłani
dzięki bogom składali a bywało, że i ofiary.
Nie, nie z ludzi, niech się nikomu nie zdaje. Słowianie
nigdy takiego zwyczaju nie mieli. Ofiara z drobiu lub drobnej zwierzyny to
była, co najwyżej z owcy, do zjedzenia
na uczcie, żeby to święto zabawą i dobrym jadłem zakończyć. Obyczaj był, żeby
wojów z uroczystości odchodzących, żeby ich czoła krwią skropione były, gdy
będą do dom odchodzić. Znaczyć miało, że z wojny do domu z życiem wracają. Do
tego miseczka krwi potrzebna była, bo to tylko taki obyczaj był to i ilość krwi
do tego mizerna.
Starzy, co to przez pokolenia historię Słowianom opowiadają
wspominali, że przed wiekami Hunowie, plemię plugawe, przez Polskę
przechodziło. Oni na Zachód i na Południe szli, i mrowie ich było.
Oni to dla życia ludzkiego żadnego uszanowania nie mięli. Bo
nie dość, że w walce zabijali a to zwykła rzecz w boju jest ale, czy to
pojmanych, czy rannych, to wszystkich na placu boju zarzynali. Jakby nie dość
tego było, to ludność niewinną mordowali, kogo tylko na swojej drodze napotkali.
Swoim bogom ofiary z ludzi robili tyle, ile tylko te ich
bogi ofiar chciały. Jak plaga jaka albo zaraza one szły przez Polszkę, życia za
niemi nie było.
Może i starzy przesadzali ale Słowianie takich ludzi i
takich nieludzkich obyczajów wystrzegali się.
A piszę o tem, bo Miłosław w osadzie we Wleniu mieszkał i
powrót wojów przez przeprawę na Bobrze
widział. Bo nie dość, że pół tysiąca wojów Bobrzan wracało, to jeszcze za sobą kilka
setek jeńców lub brańców prowadzili. To i mieszkańcy Wlenia do kolumny
dołączyli, bo widzieć to chcieli.
Miemce z Zachodu na nasz kraj wtedy najeżdżały, to trzeba
było ich przegonić a jak się dało, to i iść dalej za niemi. To i nasze poszły, a
jeńce to ich woje, co w boju pojmane były a brańce, to mieszkańcy wsi i osad,
co przez nie w drodze powrotnej szli. Łupy to były za krzywdy nasze, co ich
Miemce w Polszcze narobiły, przecie ludzi od nich padło nie mało.
Jeńce powiązane sznurem, luźno jeden od drugiego byli,
przystępu nikt nie bronił, to Miłosław podchodził, oglądał. Ludzie takie same
jak nasze to byli, nawet ubierali się podobnie. To i mowę ich między sobą
usłyszał i zdziwił się bardzo. Bo oni mowę podobną do naszej mieli a on myślał,
że w żaden sposób z Miemcami dogadać się nie można. Dopiero od postronnych się
dowiedział, że te Miemce to one Słowianami są a z Zachodu.
Zdziwienie go odeszło, kiedy to przepomniał sobie, że
właśnie teraz w Polszcze plemiona biją się między sobą i to nie na zniszczenie
czy korzyść jaką a o władzę nad innymi plemionami. Bo to czasy Samozwańca były,
który wszystkie plemiona chciał sobie podporządkować i wszystkich książąt, co
się obwołali. Dużo się o tym wtedy we Wleniu mówiło, bo póki co Samozwaniec
jeszcze tu nie dotarł i wspólnota siedziała na swoim.
Droga dłużyła się, bo jeńce powiązane szybko iść nie mogli ale
nikt ich nie poganiał. Przecież pod Ostrzycę, to cały czas pod górę było.
Wreszcie jak już dochodzili, to Miłosław już z Sołtysiej
Czuby zobaczył pod Ostrzycą ludzi mrowie. Zobaczył białą plamę u stóp góry, bo
wszyscy odświętnie na biało byli odziani, miejsca na rozłożystej polanie brakowało.
To po polach, co przez drogę, ludziska się zbierali a wedle polany.
Jak już czoło kolumny wojów drogą do polany doszło, okazało
się, że jeńce i gapie z Wlenia na końcu, to one na drodze z Bełczyny stoją.
Tyle tego wojska na drodze do polany stało.
Miłosław nie chciał niczego przegapić, chciał wiedzieć, jak
to się odbywa. To i kopnął się w prawo i przez pola dotarł do zagajnika od
Wschodu polany. Tam stok łagodny był obrośnięty brzozami.
Za zagajnikiem, na tym brzegu polany, wiaty stały i ogrodzenia
dla zwierząt. Bo to każda wieś zwierzynę a to do ofiary, a to na ucztę
przyprowadzała. Tam to zwierzynę bito pod jedną wiatą a pod drugą oprawiano i
dzielono na części. Na części, bo w całości były one później nad ogniskami
pieczone, zaś upieczone do jedzenia na porcje były dzielone. Na jego oczach, na
stołach rosły stosy mięsa do pieczenia.
W zgiełku i smrodzie ale udało mu się wedle wiaty przycupnąć
i stąd baczenie na wszystko miał.
To i wzrokiem udało mu się całą polanę ogarnąć.
Od południa polana tylko bez drzew była, kończyła się
stokiem do drogi, stokiem porośniętym krzewami. Reszta polany ze wszystkich
stron zamknięta była ścianą lasu z potężnymi dębami na przedzie. W głębi polany
droga przez las na Ostrzycę była i na polanie wedle tej drogi wielki chram
stał.
Takiego to jeszcze Miłosław nie widział, bo nie dość, że
duży, to jeszcze malowany on był.
Nie tylko, że ściany równo malowane ale i na deskach jakieś
malunki, jakieś stwory i znaki były. Niektóre z malunków rozpoznawał, bo
zwierzęta to były ale niektóre to do niczego podobne nie były, aż strach było
patrzeć po kryjomu.
Opodal chramu, po obydwu stronach na ławach starszyzna
rodowa i wspólnotowa z całych ziem plemiennych siedziała.
Od Południa droga na wzniesienie polany wiodła, z boku drogi
wysoki słup kamienny stał, wysoki na paru chłopa on był i do mierzenia Słońca
służył. Na uboczach polany stronami po kilka kamieni jeszcze stało ale te dużo
mniejsze były, bo ledwie do pasa. Widać coś znaczyły ale tego Miłosław nie
wiedział.
Kiedy wodzowie drogą po stoku na polanę weszli, tak i
kapłani z chramu wyszli.
Widać, że ze Swarogiem się dotąd naradzali. Najstarszy i
chyba najważniejszy do przodu wystąpił, do nadchodzących.
- Powitać wojaczką strudzonych wojów i ich dowódców.
Wojowie, co na drodze stali a za nimi tłum, co w polu
zalegał okrzyki wznosili.
- Hura! Powitać! Powitać! Uraaa…!
- Waszmoście witajcie swoich! – kapłan zwrócił się do
starszyzny.
Ci jakby na przyzwolenie czekali, bo zerwali się z ław do
powitania. Taż wodzowie i przywódcy ich synami byli z ich rodów się wywodzili.
To i powitaniom trzeba było czynić zadość. Rodzina z wojami się ściskali
oglądając przy tem, czy oni cali i zdrowi są.
To i zamęt zrobił się znaczny, bo to do wojów na drodze
rodziny też się rzuciły. Przez tłumy się przeciskali, żeby blisko każdy swego
się znaleźć. Choć oni na koniach w zwartym szeregu stali, ważnym dla rodziny
było, żeby z bliska zobaczyć, choćby
dotknąć, kilka słów na powitanie przekazać.
Nie dla wszystkich radosne powitanie to było. Bo niektórzy ze
smutną twarzą do wojów się przeciskali. Krewniacy to ich byli i oni dla nich
mieszki skórzane z prochami ich rodzonych mięli.
Nie wszystkim na wyprawie się wiodło, tych na popasach
Słowianie palili, żeby ich dusze po obcych się nie tułały. Oni do Nawii odeszli
w zaświaty ale ich prochom z prochami przodków być przynależało. Teraz pociechą
dla rodziny było, że ich prochy do urny
przodków dosypią, dusza zmarłego rodzimego domu będzie strzec, ich domu. Ci
odbierali woreczki i do piersi przyciskali, ze łzami w oczach wnet ginęli w
tłumie. Przyjdzie czas po obrządku, od towarzyszów na uczcie się dowiedzą,
gdzie i jak ich syn, brat lub ojciec zginął.
Kapłan stał na wzniesieniu polany przy drodze, bo tu widok
na wojsko i na tłumy miał. Ze złożonymi rękona na piersiach czekał, bo
powitanie należało się rodzinom. Czekał aż zapadnie cisza.
Jak stał w wejściu na polanę a na wysokości tak rzekł do
tłumu;
- Czas podziękować bogom za szczęście i szczodrość – ręce wznósł do góry, do Śłońca, co wysoko
stało.
Na to i tłum zgromadzony, i wojowie do Słońca się odwrócili,
każdy pokłon głęboki do pasa składał ręce przy tem rozkładając. I stali tak w
pokłonie przez chwil parę czekając, aż Kapłan
ręce wzniesione do bogów opuści.
- Teraz ofiarę składać będziem bogom.
Na te słowa Kapłan odszedł w głąb polany w stronę kamiennej
płyty stojącej przed chramem a dwa oddziały wojów po pięć dziesiątków chłopa
weszły na polanę i stanęły o kilka kroków od płyty. Za nimi tłum się przez
drogę do polany rzucił ale nie wszyscy się przecie zmieścili. To ich wojowie na
drodze, co na koniach byli zatrzymywać musieli, tylu chętnych do obrządku było.
Pozostali kapłani w czasie powitania do ołtarza naczynia i
gęś spod wiaty przynieśli, do obrządku ofiarnego wszystko było przygotowane.
Jeden do chramu po nóż ofiarny poszedł a wracając z ukłonem należnym głównemu
żercy go wręczył.
Gęś dwóch kapłanów trzymało, jeden obejmował za korpus ze
skrzydłami, drugi za głowę chwycił. Żercy wystarczyło jedno cięcie i krew się
polała do podstawionej miski. Moment potrwało i gęś uspokoiła się, widac ducha
oddała.
Nawet się przy tem juchą nie splamili, odnieśli gęś do
oskubania i oprawienia do ognia, na rożen.
Najpierw Kapłan nad miską się modlił, zaklęcia jakieś
czynił, wreszcie miseczkę z krwią wzniósł do nieba, na to obecni na polanie i
zgromadzeni do Słońca się zwracali pokłon mu oddając.
Po tym kapłan szeregi z miską obchodził, każdemu wojowi
krople krwi na czoło strząsał. Wojów dużo było, to i krew w misce szybko się
skończyła. Pozostali kapłani szybko po miski z krwią pod wiatę poszli, bo to
krwi pod dostatkiem było a, co się spełnić miało, to się przy ołtarzu ofiarnym
spełniło. Oni to z miskami na drogę do wojów wyszli. Ci pochylali się w siodle,
aby kapłan krwawym palcem na czole ślad zostawił.
Do ostatniego woja tak znaczyli a obecni na polanie czekali.
W tym czasie dowódcy od koni, co je na drodze pozostawili,
na polanę łupy znosili.
Bo teraz czas był na darów z łupów składanie i na jeńców
podział po rodach i wspólnocie. To i zaczęli wodzowie łupy z worków albo
skórzanych juków skarby wyjmować. A wyjmowali pojedynczo i po jednemu w rękach
do chramu nosili, na progu ustawiali.
Zachwyt nie jeden przedmiot złoty wzbudzał i zgromadzonych
wyrazy uznania. Ludziom zgromadzonym w polu, co tego widzieć nie mogli jeden z
kapłanów opowiadał, bo na skraju polany przy drodze stał. Na tłumie też to
wrażenie robiło, powtarzali sobie kapłana słowa i dziwowali. Bo też było się
czemu dziwować, na progu stawały naczynia złote, misy i puchary, broń cenna ,
bo zdobiona bogato, szaty bogato zdobione i złote lub srebrne ozdoby wysadzane
kolorowymi kamieniami.
I niech się nikomu nie zdaje, że to dary dla bogów były.
Połowa zgromadzonego skarbu kapłanom przynależała się dla godnego ich życia i dla
utrzymania miejsc świętych. Zaś druga połowa była własnością wspólnoty,
pozostawiona w chramie pod opieką kapłanów do ich zachowania. Na potrzeby
wspólnoty to było, na budowę nowych osad lub umocnień, bo nie wszystko posługą
mieszkańców zrobić można było. Za wiele rzeczy potrzebnych trzeba było płacić a
nierzadko broń na uzbrojenie kupować w razie zagrożenia. Do kapłanów należało
bezpiecznie je przechować.
Skoro przywódcy skarby przekazali, wezwali zbrojnych do
przyprowadzenia jeńców. Kiedy wojowie jeńców na polanę wprowadzali miejsca
zaczęło brakować. To tyle samo widzów z tłumu, co na polanę się dostało, tyle
samo ile jeńców wchodziło, tyle samo widzów schodzić z polany musiało. Na podejściu
do polany ruch był w obie strony, bo wojowie z polany widzów wyprowadzali.
Znak to był też dla zgromadzonych tłumów, że można się
rozchodzić albo ogniska do uczty szykować. Część z nich do domów zaczęła wracać
ale połowa wraz została i w las pod Ostrzycę ruszyli, żeby chrustu i drzewa
nazbierać. Pozostali więc ci, którzy na swoich, na wojów powrót czekali.
Nad podziałem jeńców Kapłan i rada wspólnoty czuwali, żeby
tym, co im jeńce do roboty są potrzebne, żeby dla wszystkich jeńców wystarczyło.
Znaczne rody, to one swoje totemy mięli, z których to ich
rody się wywodziły. Teraz włócznie na brzegu lasu powbijali i na nich czaszki
swoich zwierząt rodowych zakładali. I stały włócznie w odstępach po parę kroków
a na nich a to czaszki jeleni, niedźwiedzi, wilków albo i turów. Taki to
zaprzeszły zwyczaj był, że ludzie od zwierząt swój początek mięli. Toteż od tych
zwierząt ich rody się wywodziły.
Kapłan musiał przed tym przypomnieć zgromadzonym.
- Miejcie na uwadze, nasze prawo takie jest;
- Kto jeńca za niewolnego do dom zabiera, ten odpowiada za
czyny jego zawinione, tak sam winę jego na siebie bierze i odpowiada za niego.
- Kto jeńca do rodu przyjmuje, prawa równe sobie mu daje,
wolny on jest. Przewiny jego i tylko jego są i on sam za winy swoje odpowiadać
będzie.
- Nasze prawo jeńców jak ludzi traktować każe, nie wolno bić
ich ani ubliżać, do stołu z niewolnymi nakazuje się zasiadać a o wszelkie ich
potrzeby zadbać.
- Jeśli niewolny lub niewolnica z wolnymi pobrać się zechcą,
sprzeciwu na to nie ma, byleby to ich wolą było a nie pod przymusem.
- Tedy ogłaszam jeńcom koniec tułaczki, czujcie się jak w
domu. Jeśli za rok od dnia dzisiejszego, do siebie wrócić zechcecie, przeciwu
nie będzie. Wolność wam darujem, kapłani wam prowiant na drogę dadzą.
Jeńce, co nasz język dobrze znali, to i rozumieli i cieszyli
się ale pozostałym musieli tłumaczyć. Ci kręcili ze zdziwieniem głowami,
wreszcie rzucali się towarzyszom niedoli na szyję. Bo dola niewolnego w Świecie
to niedola była i oni o tym dobrze wiedzieli, zastraszeni byli.
Ale Kapłan wiedział, co obiecuje. Bo to nie zdarzało się,
żeby kto wracać chciał. Bo tam na Zachodzie podówczas ludzie jeno w ziemiankach
mieszkali a przy drogach. Mało gdzie pierwsze osady dopiero powstawały. U nas,
nasze przodki grodziska a nie tylko
osady stawiali. Kilka tysięcy tych grodzisk na ten czas już stało, to i w
Polszcze żyło się inaczej i lepiej. To gdzie im lepiej będzie, jak nie u nas?
Zatem Kapłan po kolei rody wzywał, ci jeńców wybierali. Z
każdym wybranym jeńcem starszy rodu przed kapłanem stawał, życzenie musiał
wypowiedzieć.
- On niewolnym moim będzie, odpowiadam za winy jego. - Kład
przy tem dłoń na stole ofiarnym – Przysięgam.
- On bratem (lub siostrą, bo i kobiety wśród brańców były)
będzie moim. Wolność mu przysięgam.
I tak starszyzna i rody pojedynczo jeńców na swoje miejsce
prowadzili, do totemów. Wkrótce grupki oswobodzonych ze sznura pod lasem u
totemów rodowych stały. Ale jeńców wcale dużo nie ubyło.
Tedy kapłan znowu do drogi wyszedł i obecnym rozgłosił, bo
tam wojowie i gospodarze, co właśnie na to oczekiwali, na skarpie siedzieli.
Zatem powiódł ich za sobą na polanę. Wojowie, co niewolnych ze sobą chcieli do
domu zabrać z koni zsiedli, poszli za kapłanem. Bo łupami to oni na wyprawie
się dzielili a na jeńców wobec prawa czekali.
To nowym zgromadzonym Kapłan prawa powtórzył ale dodał;
- Zważcie czy was stać na niewolnych w gospodarstwie. Bo nie
sztuka niewolnych nabrać i głodem ich morzyć. Zadbać o nich trzeba, bo tylko
wtedy będzie z nich pożytek. Nie na zatracenie jeńców wam dajem, za nich nasze
woje życie oddawały.
- One ludźmi są i jak ludzi trzeba ich traktować, tyle ja
mam wam do powiedzenia. Kapłan wedle płyty ofiarnej, przy ołtarzu stał i
przyrzeczenia kolejno odbierał.
To chłopi i wojowie po dwóch albo i trzech jeńców sobie
dobierali i przysięgi składali według prawa i porządku naszego. Bo czy chłopem,
czy wojem on był prawa równe dla wszystkich były. Bywało nawet, że na wyprawę
lub do obrony kraju chłop ze swoim niewolnym się zaciągał. Wraz ramię w ramię
walczyli i nie raz się zdarzało, że niewolny za zasługi wolność przed całą
armią albo przed plemieniem odzyskiwał.
Bo wiadomym wszystkim to być miało dla przykładu.
Na to szeregi wojów czekały, bo to teraz można było z koni
zsiąść i z rumakiem do swoich na polu przystąpić. Zbierali się z rodziną,
ogniska były już rozpalone nad nimi mięso się piekło. Radości było co nie miara
tym bardziej, że niektórzy, co z polany wracali, niewolnych lub wolnych ze sobą
prowadzili a i na koniu w worach swoje łupy wieźli. I nie tylko do rodzin, i do
domów oni wracali, część wojska to woje, co w grodziskach służbę pełnili. To i
na służbę do swoich grodzisk wracali, tam ich miejsce było.
Na polanie pusto się robiło ale starszyzna plemienna i rody
znaczne, to oni z kapłanami pozostali, tam im adepci na żerców albo driudów
jadło i miody podawali.
Miłosław oblizywać się nie musiał, bo ognisk w polu wiele
było i góra mięs do pieczenia, placki i chleby, i zielone do tego pod wiatami
zgromadzone były.
Tam przy ogniskach znajomych spotykał, tam starzy ludzie o
przodkach wspominali. Dobre czasy to oni dobrze pamiętali. Ale te czasy w
niepamięć odchodziły, w zaprzeszłość. Znużony pozostał z innymi na nocleg przy
ognisku. Komu po nocy chciało by się wracać do Wlenia.
Ta opowieść scenariuszem „Obrządku Kultu Słońca na Ostrzycy”
jest. Imprezy historyczno–turystycznej z turystami wiedzionymi na sznurze w
roli jeńców.
I moją wolą autora jest, żeby wedle każdej góry na Świecie
ten obrządek można było odprawiać, starożytną tradycję kultywować, ku uciesze
turystów i mieszkańcom na pożytek.
Jedynym odstępstwem od przyzwolenia jest Ostrzyca Proboszczowicka
i okoliczne powiaty i gminy. Ten scenariusz latami w sobie nosiłem i jest w tym
ich zasługa.
foto autor Roman Wysocki
14.08.2016 Bystrzyca k.Wlenia
Prawa autorskie zastrzeżone.